Krótka historia jednej, głębokiej potrzeby
Moja droga w poszukiwaniu własnego miejsca na świecie (przynajmniej tego pod względem zawodowym), była naprawdę kręta i długa. Od czasu zakończenia nauki w szkole średniej, miałam okazję pojawić się w kilku miejscach, sprawdzając przy tym nie tylko je, ale i samą siebie. Gdybyście mogli zajrzeć na listę wykonywanych przeze mnie zawodów, znaleźlibyście na niej m.in pracownika sklepu z indyjską biżuterią, opiekunkę dla dzieci, animatorkę sali zabaw, ekspedientkę w sklepiku z pamiątkami, dziennikarkę radiową oraz... plażowego sprzedawcę kukurydzy w małym, nadmorskim miasteczku. Jak to się więc stało, że po tychże poszukiwaniach zakrojonych na naprawdę olbrzymią skalę, znalazłam się tutaj, gdzie - jak to zwykłam powtarzać - powinnam znaleźć się już dawno temu?
Myślę, że warto wspomnieć o jednej kwestii. Pierwszy kontakt z osobami z niepełnosprawnością, miałam już w czasach edukacji wczesnoszkolnej. Szkoła podstawowa, do której uczęszczałam od drugiej klasy, dzieliła budynek ze szkołą specjalną. Do pewnego momentu był to jednak "kontakt" polegający jedynie na samej świadomości o istnieniu dzieci z różnego rodzaju niepełnosprawnościami. Jeśli pamięć nie płata mi obecnie figli, sprawa nabrała poważniejszego charakteru już w klasie czwartej, gdy wraz z kilkoma ochotnikami z obu szkół, zorganizowaliśmy przedstawienie jasełkowe. Po tym doświadczeniu, moją uwagę skupiały jednak zupełnie inne kierunki. W czasach szkoły średniej, pielęgnowałam w sobie marzenie o podjęciu pracy dziennikarskiej.
Moją główną motywacją była potrzeba - jak lubiłam to wówczas dumnie określać - zmieniania świata na lepsze. Nie byłam naiwna, wiedziałam, że to zbyt ogólne określenie. Miałam jednak plan, by docierać do ludzi, których nikt słuchać nie chciał. By pomagać usłyszeć o sprawach, o których inni najchętniej by zapomnieli. Uparcie i skrupulatnie dążyłam do realizacji moich planów, czego skutkiem było podjęcie (i ukończenie, choć nieco później niż powinnam!) studiów na kierunku: dziennikarstwo i komunikacja społeczna. Jak już wiecie, nie pracuję w moim pierwszym, wyuczonym zawodzie. Czy żałuję czasu poświęconego na zdobycie tego dyplomu? A nie żałuję! I nawet przez myśl by mi to nie przeszło. W ciągu tych trzech (posiatkowanych) lat miałam okazję sprawdzać i realizować się na różnych płaszczyznach zawodowych (odsyłam do wyliczanki nad zdjęciem), ponadto nabyłam naprawdę specjalistyczną wiedzę i, co mogę śmiało powiedzieć, naprawdę poszerzyłam własne horyzonty. Historia, wiedza o systemach politycznych, systemach medialnych, filozofia, logika, warsztat kreatywnego pisania - mogłabym wymieniać długo, ale każdy z tych przedmiotów wniósł do mojego życia naprawdę coś cennego. Co ważne, to właśnie wtedy, wpadłam na pomysł, by przeprowadzić się do Trójmiasta i spróbować swoich sił w rekrutacji do szkoły filmowej. Rozumiecie, wciąż chciałam więcej, podświadomie czułam, że to co zdobyłam do tej pory, nie jest tym, czego szukałam. Szukałam więc dalej.
Może wiecie, może nie - proces ubiegania się o możliwość studiowania w szkole filmowej, wcale nie należy do tych najprostszych. Właśnie w tym momencie mojego życia, wydarzyło się coś tak abstrakcyjnego, że prawdopodobnie sama nie uwierzyłabym w to, gdybym tego nie przeżyła. Jak zdążyliście się zorientować, nadal nie wspomniałam Wam zbyt wiele o tym, jak to się stało, że zaczęłam studiować pedagogikę. Spieszę z wyjaśnieniami: jeszcze wtedy nawet o tym nie myślałam. Krótko przed przeprowadzką (gdy komisja w szkole filmowej dostała już moją teczkę), mama, którą serdecznie w tym miejscu pozdrawiam, zasadziła w mojej głowie ziarenko niepewności. "A co, jeśli się jednak nie dostaniesz?". Myśl ta nie dawała mi spokoju do tego stopnia, że wkrótce po jej pojawieniu się, nie opuszczała mnie niemal w ogóle. Co tu dużo ukrywać - zaczęłam panikować. I choć zazwyczaj panika dobrym doradcą nie jest, tym razem postanowiłam jej posłuchać. W takich oto okolicznościach, ostatniego możliwego dnia, krótko przed północą, wypełniłam formalności rekrutacyjne na kierunek, który krzyknął do mnie, gdy tylko jego pełna nazwa pojawiła się na ekranie mojego laptopa - PEDAGOGIKA SPECJALNA. Dwa miesiące później, po jednych z pierwszych zajęć, już wiedziałam: to właśnie to, czego tak długo szukałam i czego ciągle mi brakowało.
Tak! Przyznaję, moje pojawienie się w szeregach studentów pedagogiki specjalnej jest efektem przypadku, dławiącej paniki i... działania mojej mamy (która, wierzcie mi, nigdy nie wątpiła w moje powodzenie. Naprawdę). Nigdy wcześniej jednak ani nigdy później, nie czułam tak dużej pewności, co do słuszności wyboru, którego dokonałam. Każdą kolejną dawkę wiedzy przyswajałam z niesłabnącą ciekawością, a gdy pierwszy raz miałam okazję obcować z dziećmi z niepełnosprawnością, wówczas jeszcze jako stażysta, wiedziałam już na pewno: to właśnie ta praca da mi poczucie zmieniania świata na lepsze. To właśnie jest spełnienie motywacji, potrzeby, która przemawiała przeze mnie jeszcze w czasach liceum. I nagle okazało się, że nie muszę naprawiać całego świata, by czuć się szczęśliwą - wystarczy, że zmienię go dla tej jednej osoby, z którą w danym momencie pracuję.
Głęboko wierzę w to, że wszystko, co dzieje się w naszym życiu, dzieje się po coś. Moja droga miała wyglądać w ten sposób i przyjmuję to. Nie żałuję ani jednego dnia czy decyzji, bo być może to właśnie te krótkie momenty pozwoliły mi znaleźć się w miejscu, w którym jestem dzisiaj. Pozwoliły mi na to, by codziennie poznawać na nowo świat, moich uczniów i samą siebie. By uczyć się życia na nowo, by nabywać kolejne umiejętności, dowiadywać się i próbować nowych rzeczy. By wspólnie z dziećmi zdobywać edukacyjne ośmiotysięczniki. Nasze prywatne szczyty różnią się od tych typowych. Uczę ośmiolatka wypowiadać słowo "chcę" i tego, że plastelina nie jest dobrą przekąską. Uczę pięciolatkę samodzielnego posługiwania się łyżeczką. Wierzę, że w końcu się jej uda. Nauczyłam czternastolatka wiązania sznurówek i liczenia, ale tylko do trzech. Bo cztery to wciąż bardzo kłopotliwa cyferka.
Uczę mamę mojej podopiecznej, jak ważna jest akceptacja.
Nie zawsze jest łatwo i przyjemnie. Niejednokrotnie zdarzało mi się być oplutą, ciągniętą za włosy, zmęczoną do granic wytrzymałości, smutną. Niejednokrotnie zasypiałam na kanapie, krótko po przyjściu z pracy, poświęcałam niedzielne popołudnie na wykonanie kolejnych pomocy terapeutycznych, czy zwyczajnie płakałam. Z bezsilności, z poczucia niesprawiedliwości. Z wielu powodów. Zdarza mi się krzyczeć wewnętrznie, gdy spotykam się z brakiem zrozumienia. Krzyczę, gdy spotykam się z murem. Murem biurokracji, murem "przepraszam, nie da się". Znacie to powiedzenie, że jeśli czegoś zrobić się nie da, to trzeba znaleźć kogoś, kto o tym nie wie i po prostu to zrobi?* Nie zabijajmy w sobie potrzeby działania.
Każdego kolejnego dnia wstaję z uśmiechem, bo mam poczucie, że robię coś potrzebnego. Robię coś, co być może kiedyś zaprocentuje, nawet jeśli teraz działanie to wydaje się zupełnie bezcelowe. Piekę z dziećmi chleb, grabimy liście przed szkołą, śpiewam głośno piosenki na placu zabaw. Siedem razy dziennie myję z moim uczniem szkła w jego okularach, z nadzieją, że pewnego dnia zadba o to sam. Robię dobre rzeczy, wiem to. Mimo tych wszystkich słów zwątpienia, z którymi zderzam się tak często.
Dlaczego więc zostałam nauczycielem? Chyba właśnie po to :)
__________________
* słowa Alberta Einsteina
Komentarze
Prześlij komentarz